Bez tytułu
Nienawidze tych spotkań co miesiąc, tych ludzi, a szczegolnie ostatnio TEGO miejsca... Nie lubie jak ksiadz wyglasza te swoje tezy, ktore dla mnie kompletnie nie maja sensu... Bo tak naprawde kazde jego slowo jest dla mnie takie samo jak poprzednie. Nie przekona mnie do tego, zebym nagle wzbudzila w sobie wiare, ktorej po prostu nie posiadam. Na dodatek ONI; ci ktorzy sa tam zawsze. Te ich puste uśmiechy i pogrążone w glupocie osobowosci... Jestem porażona nienawiscią do nich w prawie kazdym tego slowa znaczeniu... Więc pada pytanie: po co tam chodze?! Jest jasna odpowiedz; inaczej nie bede mogla przystapic do bierzmowania co łaczy sie z tym ze w przyszlosci nie bede miala nawet mozliwosci wziecia slubu koscielnego (jesli taki wogole nastapi...). A po co slub skoro mało wierze? Po to zeby czuc sie lepiej... Bynajmniej nie bede miala wyrzutow sumienia, ze KOGOŚ oszukuje... Więc chodze. I przez godzine, raz w miesiącu patrze na NICH... Moj staly tekst; najchetniej bym ich wszystkich spaliła...
Czuje sie źle... Nie przesadze piszac, ze bardzo źle... Chyba nigdy nie czułam się tak zawiedziona? pogrążona? Nie; nie moge znalezc wlasciwego slowa. W kazdym razie wspolczuje moim rodzica... Oni przede wszystkim skazani są na moje humorki, ktore z dnia na dzien staja sie coraz gorsze. Na szczescie jak narazie to wytrzymuja...
...a ja mam dość...nie mam siły...tonę...zbliżam się do dna, ktore juz nie bedzie tak łaskawe, jak moja podswiadomosc, ktorą ciagle tworza słowa "bedzie dobrze"...